Fundacja Urban Forms: Zacznijmy od Twojej artystycznej historii. Jakie kroki uczyniły Cię artystą, jakim jest Stormie Mills dzisiaj?
Stormie Mills: Miałem dwóch braci, starszego i młodszego. Mój starszy brat był bardzo wysportowany, mój młodszy brat już nie tak bardzo. Ale ja zawsze bardzo się interesowałem rysowaniem i malowaniem. Moje zdolności czytania i pisania nigdy nie były bardzo duże, co – jak sądzę – jeszcze bardziej pchało mnie w stronę malowania. Pamiętam z dzieciństwa, że jedyna rzecz, jaka mnie interesowała z czytania to książki Roalda Dahla, a to dlatego, że Quentin Blake był ilustratorem jego prac. Naprawdę myślę, że jego obrazki dodawały życia historiom. Więc jako małe dziecko lubiłem rysować tego typu rzeczy. Pasjonowałem się bardzo malowaniem tych postaci i potworów oraz innych rzeczy z wyobraźni.Potem, około 1980-82, gdy na scenę wkroczył hip-hop z Nowego Jorku, zafascynowałem się graffiti, które widziałem na ścianach muzycznych wideoklipów. Zacząłem więc robić takie rysunki i to mnie skłoniło do wyjścia, chwycenia puszki sprayu i malowania po ścianach – około 1982-3-4 roku.
Fundacja Urban Forms: Czy to było już w Australii? Znaleźliśmy informacje, że urodziłeś się w Walii.
Stormie Mills: Tak, urodziłem się w Walii w 1969 roku, a moi rodzice wyemigrowali do Australii, gdy miałem 3 lata. Mieszkałem w Australii przez większość mojego dzieciństwa. We wczesnych latach 80-tych rozpocząłem malowanie po ścianach, a potem.. nie wiem, może 6-8 miesięcy później spotkałem inne dzieciaki, które były zainteresowane robieniem tego samego. Ale Perth było wówczas małym miastem, raczej dużym miasteczkiem. Niewielu ludzi zajmowało się czymś takim.
Zacząłem więc pracę na własną rękę i myślę, że przeszedłem cały cykl uczenia się. Wówczas nauczyłem się malować w taki sposób, jak rozumiem nowojorskie graffiti. Ale to było trochę jakby „stracone w przekładzie”. Wziąłem dla siebie to, co mi się podobało z tego, co zrozumiałem i na tej podstawie stworzyłem coś własnego. W 1986 roku opuściłem Perth. Pojechałem do Londynu. Pojechałem do Walii, by zamieszkać z babcią. Pojechałem do Nowego Jorku, potem znowu do Europy i przez cały ten czas malowałem i uczyłem się. Potem zatrzymałem się w Walii na dłuższy czas, ale nadal malowałem i podróżowałem do różnych miejsc. Brałem udział w wielu graffiti jam i tym podobnych rzeczach. A potem, jako młody 20-latek (w latach 90-tych) wróciłem do Perth.
Jeszcze w Walii poznałem kilka osób i stworzyliśmy grupę spotykającą się w Birmingham, w miejscu Selly Oak i malującą tam na ścianach. Ta grupa stała się znana jako Ikonoklaści. A to dlatego, że mieliśmy odmienne podejście do używania sprayów. Dowiedzieliśmy się, w jaki sposób ewoluował styl nowojorski, ale nie chcieliśmy być dokładnie tacy, jak ludzie w Nowym Jorku. To tak jak z grą na perkusji: możesz nauczyć się jednej melodii, ale potem musisz nauczyć się tworzyć własną muzykę. Tym, co naprawdę mi pomogło, była moja wyprawa do Nowego Jorku w 1986 roku. Przyglądałem się wówczas graffiti na pociągach. Widziałem także mnóstwo innych rzeczy stworzonych przez street artystów w Nowym Jorku, rzeczy, których nigdy wcześniej nie widziałem. Ludzie tacy jak John Fekner, Jenny Holzer, Dann Witts, Keith Haring and Jean-Michel Basquiat. Futura wywarł na mnie ogromny wpływ tym, jak używał sprayów. Nie próbowałem robić tego, co on robił, ale zrozumiałem, że miał inne podejście do tego, jak korzystać ze sprayów. Myślę, że wtedy zaczął się mój intelektualny rozwój artystyczny.
Wróciłem do Australii i oczywiście okazało się, że ominęła mnie spora część tego, w jaki sposób scena graffiti rozwinęła się w Perth. Wróciłem z innym podejściem niż wszyscy pozostali. Pracowałem w swój własny sposób i zawsze próbowałem wrócić do tego, jakim byłem, kiedy byłem dzieckiem, kiedy miałem bardzo ograniczoną paletę kolorów. Kiedy zaczynałem malować, nie było wielu dostępnych kolorów, więc próbowałem do tego wrócić. To trochę tak, jak bycie dzieckiem w sklepie z cukierkami. Na początku używałem tylko 3-4 kolorów i nagle okazało się, że jest mnóstwo dostępnych kolorów, więc używałem wielu różnych kolorów, ale nigdy nie czułem, że używam ich we właściwy sposób, więc postanowiłem wrócić do początków i zacząć na nowo. Przez długi czas brałem udział w różnych projektach artystycznych i pomagałem innym, aż w końcu w latach 90-tych przestałem to robić i skupiłem się całkowicie na własnej pracy – czy to na muralach, czy na malarstwie na płótnie. Przez długi czas zmagałem się nieco z malowaniem na płótnie, ale w końcu w 1999 roku miałem własną solową wystawę, bardzo autobiograficzną. Składało się na nią 10 prac, które pokazywały moje życie jako artysty, zmiany, jakie przeszedłem, coś takiego. I od tej pory wygląda to już mniej więcej podobnie.
Fundacja Urban Forms: Używasz słów “graffiti” ale także “street art”. Różni artyści mają odmienne koncepcje co do związków między tymi dwoma pojęciami. Jakie jest Twoje osobiste zdanie na temat graffiti i street artu?
Stormie Mills: Osobiście uważam, że dla mnie to „biały ser” albo „twaróg”. Na przykład John Fekner – znam go naprawdę dobrze i wiem, że John jest artystą ulicznym, ale także aktywistą. Te dwie rzeczy są według niego powiązane ze sobą. Dla mnie ważne jest, by powiedzieć coś poprzez swoje prace. Jak już mówiłem, dorastałem w małym mieście czy raczej w dużym miasteczku. Moje doświadczenia były inne od doświadczeń dzieci z Nowego Jorku, otoczonych milionami ludzi. Myślę, że to, co oni mają do powiedzenia, jest ważne, ale to, co ja mam do powiedzenia jest odmienne. Stąd też moje prace dotyczą bardziej innych ludzi, podczas gdy dla nich istotne jest tworzenie prac o nich samych.
Są ludzie – dostrzegam to od lat – którzy spoglądają wstecz, do początków, pierwszych prac na ścianach ich miasta i wracają do tego. Myślę, że tam właśnie jest sedno. Nie jestem zwolennikiem opinii, że ktoś ma wyłączne prawa do malowania po ścianach miasta, że jakaś subkultura ma takie prawa. Miasto i jego przestrzeń jest dla wszystkich. Dla ludzi, którzy tam mieszkają, którzy tam pracują, dla ludzi, którzy się tam bawią.
Fundacja Urban Forms: Tak, to przestrzeń publiczna.
Stormie Mills: Właśnie. Więc myślę, że każda sztuka jest tam właściwa, wszystko jest dobre.
Fundacja Urban Forms: Jakie jest twoje zdanie na temat tak zwanych “site specific murals” [murali dopasowanych do miejsca]?
Stormie Mills: Kiedy byłem dzieckiem, wyrostkiem, łapałem każdą puszkę sprayu, jaką tylko mogłem dostać. Nie było wówczas firm produkujących spraye do malowania murali. Brało się to, co było. Takie zmaganie ze sprayami w czasie malowania zawsze było i nadal jest dla mnie bardzo ważne, więc podoba mi się koncepcja, że idę gdzieś, sprawdzam, jakimi narzędziami mogę pracować, by stworzyć mural. W ten sposób praca staje się „site specific” [dopasowana do miejsca], z powodu tego, co można znaleźć, do czego jest dostęp w danym mieście, w danym kraju, na danym terenie. Myślę, że to jest dla mnie bardzo istotne. I to zmaganie w trakcie malowania… Nauczyłem się czegoś, ponieważ często pracuję przy użyciu różnych sprayów, czy różnych farb akrylowych, czy co tam jeszcze może być. Więc zawsze uczę się i przechodzę przez różne procesy twórcze. Myślę także, że nie jestem jakimś konkwistadorem sztuki, nie jeżdżę gdzieś, by zostawić tam SWOJE imię, odcisnąć SWOJĄ pieczęć na czyimś terenie. Uważam, że muszę podchodzić z szacunkiem do przestrzeni, w której działam i do ludzi, którzy tam mieszkają, ponieważ ostatecznie to wszystko jest dla nich. Więc jest to „site-specific” [dopasowane do miejsca], ale jest to również dar, który im daję. Nie jestem już dłużej właścicielem. Mural należy do nich.
Fundacja Urban Forms: Cieszymy się, że nasze miasto, Łódź, dołączyło do wspólnoty Zaginionych Olbrzymów (Lost Giants). Ale mam w związku z tym pytanie: w jaki sposób wybierasz takie miasta? Dlaczego wybrałeś Łódź? Czy to przypadek, czy celowy wybór? Co stoi za takim wyborem?
Stormie Mills: Myślę, że niektóre z nich są przypadkowe. Innym razem bywam zapraszany. Zacząłem w Perth, ale koncepcja Olbrzymów zaginionych w świecie jest czymś bardzo silnie związanym z moimi doświadczeniami i podróżami w dzieciństwie. Gdy Olbrzymy zostaną wreszcie namalowane, czują się jak w domu. Więc gdy Teresa [Teresa Latuszewska-Syrda, Prezes Fundacji Urban Forms] powiedziała: „Czy przyjechałbyś do nas i namalował, stworzył swoje dzieło…” Musi być synergia. Wówczas dzieło staje się prawdziwe. Przyjazd tutaj i praca na Bałutach, uwzględnienie historii miejsca i lepsze zrozumienie, które uzyskałem, gdy tu dotarłem – wszystko to znacznie rozwinęło pracę nad pierwotnym szkicem i sprawiło, że stało się to dla mnie jeszcze ważniejsze. Miejmy nadzieję, że także dla ludzi, którzy tam mieszkają.
Fundacja Ubran Forms: Czy zwykle próbujesz zbierać informacje o miejscu, w którym będziesz malować? W Łodzi pracowałeś z Teresą oraz z Centrum Dialogu im. Marka Edelmana, skąd dostałeś pewne informacje. Ale gdy jedziesz gdzieś, gdzie nie masz takich powiązań, czy sam robisz jakieś rozeznanie, czy też próbujesz coś znaleźć dopiero na miejscu?
Stormie Mills: Bywa różnie. Czasami robię takie rozeznanie, bo jest mi potrzebne, a czasami wszystko dzieje się w trakcie. Czasami to w ogóle nie jest potrzebne. Czasami to nie musi dotyczyć miejsca. Może dotyczyć jakiejś osoby, jakiegoś odczucia, emocji, więc nie muszę koniecznie poprzedzać projektów badaniem, ale tutaj wydawało mi się to bardzo istotne.
Fundacja Urban Forms: Jaka jest historia dwóch Olbrzymów w Łodzi?
Stormie Mills: Myślę, że ich historia jest w dużym stopniu zakorzeniona w historii całego obszaru, ale sądzę, że w dużej mierze współbrzmi z moim sposobem myślenia, malowania, z przekonaniem, że szklanka jest zawsze do połowy pełna. Wiem, że dzieje tego miejsca były okropne, ale fakt, że są ludzie, którzy mieszkają teraz na tym terenie, którzy ciągle próbują walczyć o byt, próbują iść do przodu i – jak my wszyscy – czasem odnoszą sukcesy w tej walce, a czasem ponoszą porażki. Ale najważniejsze jest, że to robią. I te dwie postacie są sposobem okazania im szacunku. Nigdy wcześniej nie malowałem dwóch olbrzymów naraz, ale po prostu czułem, że muszę to zrobić. Początkowo chciałem namalować coś w rodzaju „Memento Mori”, czyli „Pamiętaj, że musisz żyć dniem dzisiejszym”. Ale kiedy przesłałem to przez Teresę, dostaliśmy sygnał, że to nie jest zbyt dobry pomysł. Zrozumiałem to, więc spojrzałem na szkic nieco inaczej i w ten sposób pojawiło się dwóch ludzi – zamiast symboli życia i śmierci.
Fundacja Urban Forms: Dyskutowaliśmy o tym w licznym gronie i pojawiło się pytanie, czy ci dwaj ludzie mówią sobie “Do widzenia” czy “Dzień dobry”. Czy to pożegnanie, rozstanie czy uścisk na przywitanie?
Stormie Mills: To jedna z tych słodko-gorzkich rzeczy, prawda? Bo obie odpowiedzi mogą być właściwe. Może to być jedno albo drugie. Myślę, że wybór mówi dużo o odbiorcy. Ponieważ niektórzy uznają, że to jest przywitanie, inni zdecydują, że to pożegnanie. A czasem to coś ulotnego: dwoje ludzi – mogą się znać, być braćmi, czy kuzynami, albo całkowicie obcymi sobie ludźmi, ale moment połączenia, spotkania, zmienia wiele dla wielu ludzi i dla mnie – to jest naprawdę ważne. Jak wczoraj, kiedy byliśmy z Opim w czasie wydarzenia z jajkami [patrz: Więcej niż mural]. Był tam starszy facet, który wpatrywał się w stół z jajkami i w to, co zostało z nich upieczone. Podszedłem do niego i powiedziałem: „Poczęstuj się”. Wziął coś do jedzenia i zaczęliśmy rozmawiać w kilka osób i być może odszedł stamtąd nieco mniej samotny – miejmy nadzieję. W każdym razie z pełnym żołądkiem. I to jest właśnie wspaniałe w sztuce – to okazja dla kompletnie obcych sobie ludzi, by podzielić się czymś ze sobą. To jest dla mnie bardzo ważne.
Fundacja Urban Forms: Który z dotychczasowych projektów był dla Ciebie najtrudniejszy?
Stormie Mills: Kilka lat temu odwiedziłem Antarktykę i malowałem tam w oparciu o krajobraz i moje doświadczenia. Próbowałem jakoś ująć to poczucie znikomości, jakiej doświadczałem w świecie i w czasie, gdy ten świat był wokół mnie. To było naprawdę trudne. Odczuwanie piękna, podziwu, ale także poczucie: „Jestem tylko nic nie znaczącą osobą w miejscu, które istniało znacznie dłużej niż my, ludzie”. Prawdopodobnie to było jedno z najtrudniejszych doświadczeń.
Fundacja Urban Forms: A najlepsze, najcieplejsze wspomnienia?
Stormie Mills: To jak spytać kogoś o ulubione dziecko. Trudno odpowiedzieć. Nie mógłbym podać jednej rzeczy. Ale mogę ci opowiedzieć o wielu małych rzeczach. Na przykład w tym tygodniu. Oczywiście, istnieje ogromna bariera językowa, ponieważ nie mówię po polsku. Ale mnóstwo ludzi przychodziło i próbowało zadawać mi pytania, a ja nie potrafiłem skutecznie się z nimi porozumieć. Jeden gość zaczął bić brawo. Powiedział coś po polsku i zacząć bić brawo, potem znowu coś powiedział i znowu zaklaskał. Była też pewna dziewczyna w jednym z mieszkań tego budynku, która przychodziła każdego ranka, kiedy pracowałem, siadała z kubkiem kawy i obserwowała mnie, kiedy malowałem. I nagle przedwczoraj zrobiła mój szkic i powiedziała: „Poranki, w których malowałeś, były naprawdę miłe. Dziękuję ci”. To są bardzo wyjątkowe chwile. Mnóstwo takich rzeczy ciągle ma miejsce.
Fundacja Urban Forms: Jak byś opisał swoje artystyczne credo?
Stormie Mills: Może to zabrzmieć bardzo banalnie, ale chodzi mi o ludzkie losy. O człowieczeństwo w nas samych, o naszą zdolność do czynienia małych różnic w życiu ludzi przez powiedzenie „Cześć” do kogoś, do kogo być może nikt nie przemówił w ciągu ostatnich dwunastu godzin. A to wiele znaczy. I chodzi mi o malowanie rzeczy, które sprawią, że dwie osoby mogą o tym porozmawiać i lepiej się przy tym poznać. Wiesz, mam taką teorię dotyczącą kolorów. Czarny, biały, szary i srebrny to kolory, których używam. Kiedy byłem młodszy i przebywałem w Londynie, który był bardzo brudnym miastem, zauważyłem, że kiedy ludzie przechodzą obok ściany i dotkną ją ubraniem, na ścianie pojawia się jaśniejsza plama, a na ich ubraniach ściana pozostawia swój znak. Dla mnie to znaczy, że nieświadomie dajemy znać innym, że ktoś tu był. Ale zwłaszcza w Londynie, ponieważ byłem tam, gdy miałem 16 lat, pamiętam, że mnóstwo tagów czy graffiti było w srebrnym kolorze. Zauważyłem to i wiedziałem, że jestem na dobrej ścieżce. To znaczy, że szedłem we właściwym kierunku wracając do tego, gdzie kiedyś byłem. Zawsze mówię, że te elementy są jak gwiazdy, które zostały w nocy, ale można je zobaczyć także w świetle dnia. Wiedziałem, że idę we właściwą stronę i niepokój płynący z poczucia zagubienia wywierał na mnie mniejszy wpływ. Stąd też srebro stało się dla mnie symbolem nadziei. Szarość z kolei reprezentuje większość naszych miast. Mówimy tak niemal w ogóle nie patrząc na miasto: „To kolor naszego miasta”, ale sądzę, że dotyczy to raczej mentalności. To raczej filozoficzne stwierdzenie niż rzeczywistość.
Fundacja Urban Forms: Bardzo dziękujemy za rozmowę.
Rozmawiała: Noemi Modnicka